FESTIWAL FILMOWY "KinoPozaKinem FILMOWA GÓRA 2011"


Filmożercy przesłuchują – Pawła Jóźwiaka-Rodana, autora „Mama,Tata, Bóg i Szatan”.

Na pierwszym spotkaniu "Filmozarcia" zaprezentowano film głównego laureata V-ej edycji Filmowej Góry, z powodu choroby zabrakło jednak samego reżysera. "Mama, Tata, Bóg i Szatan" odbił swoje piętno na co najmniej kilku festiwalach w ubiegłym roku, silnie też poruszył zebraną publiczność „Filmożarcia” pozostawiając niedosyt dyskusji o filmie z samym reżyserem. Tak oto narodziła się idea "multimedialnego wywiadu". Reżyser odpowiedział na pytania widzów Filmowej Góry i  filmożerców zebrane podczas spotkania i nadesłane mailowo.


Filmowa Góra - Fascynaci filmu już w dzieciństwie zaczynali swoją przygodę z X muzą. Na przykład Grzegorz Lipiec jako kilkulatek robił dla swojej rodziny teatrzyki w kartonowym pudle. Jakie były Twoje pierwsze kroki w świat filmu?
Paweł Jóźwiak-Rodan - Mój tata w 1990 roku kupił kamerę VHS na duże kasety. Nie było łatwo wówczas dostać taki sprzęt, pamiętam, że jeździł po Pewexach w całej Polsce i w końcu musiał dać w łapę dolary, żeby Pan wyciągnął wielką walizę z kamerą zza lady. Pamiętam to, bo wówczas jako ośmiolatek siedziałem w domu u mamy i czekałem na telefon od niego (miał mnie wtedy zabrać bym zobaczył kamerę). Dzwonił co jakiś czas z różnych miejscowości koło Łodzi: Sieradza, Łowicza, aż w końcu zadzwonił z Warszawy, że ma i już po mnie jedzie. Wcześniej mieliśmy magnetowid wideo, na którym oglądałem bajki – He-mana, Smurfy, ale też filmy Commando, Terminatora, Karate Kid, American Ninja... (wtedy piractwo było legalne – pamiętam wymienianie się kasetami VHS z pirackimi filmami na bazarach). Gdy dowiedziałem się, że chce kupić kamerę nie mogłem się doczekać  - czułem się jak dzieciak, czekający na Mikołaja podczas Wigilii Bożego Narodzenia. Gdy kamera już była ojciec nagrywał głównie uroczystości rodzinne. Często brałem tę kamerę – na uroczystościach jest wiele ujęć z „żabiej” perspektywy, z perspektywy małego dzieciaka, nakręcone przeze mnie (w filmie „Mama tata Bóg i szatan” np. ujęcie gdzie widać oboje moich rodziców podczas mojej Komunii Świętej ja nagrywałem). Potem, gdy miałem 10 lat razem z kolegami kręciliśmy swoje własne filmy (ojciec nie chciał jej dawać dzieciakom, bo bał się, że popsujemy, więc czasem po kryjomu ją braliśmy – był to nie lada wyczyn, bo to była wielka, ciężka kamera – na standardowe duże kasety VHS, a nie te małe). Głównie były to filmy karate, inspirowane kinem azjatyckim, ja głównie byłem ninja i chciałem znikać na filmach (wymyśliliśmy nawet trick „znikania” – taki montaż, że wyłączasz kamerę i kręcisz puste miejsce i potem to wygląda jakbyś zniknął). Jest wiele filmów, gdzie jako gruby dzieciak biłem się z moim przyjacielem Piotrkiem, a kamera stała na statywie. Strzelaniny, ucieczki, pościgi. Zabawa była przednia, choć raczej zero fabuły... Moje pierwsze kroki w filmie były zatem zabawą. Do tej pory wspominam to z nostalgią, bo wtedy kręcenie filmów było beztroską, teraz to masa problemów, ale wtedy liczył się fakt kręcenie, a teraz efekt. Myślę, że powinniśmy robić w życiu to co w dzieciństwie lubiliśmy najbardziej. Zawód jaki wybieramy powinien być pasją.

F.G. - Twoje filmowe i życiowe autorytety?
P.J-R. - Z filmowych autorytetów to na pewno darzę sympatią reżyserów, którzy właśnie zaczynali od zabawy np. Spielberga i Tarantino. Wielkim autorytetem jest dla mnie Stanley Kubrick, podziwiam go za perfekcjonizm i to że sięgał do różnych gatunków i w każdym z nich zostawiał charakterystyczny dla siebie ślad. Połączeniem filmowego i życiowego autorytetu jest niewątpliwie Krzysztof Kieślowski – jako człowiek zastanawiał się nad sensem istnienia, próbował sięgać transcendencji i w filmach to widać. Dla mnie dobre kino to takie które próbuje sięgnąć metafizyki, że ciarki przechodzą po plecach, ale jest to niemożliwe jeśli autor w życiu nie próbuje się z tym mierzyć. W szkole filmowej najwięcej mi dali Leszek Wosiewicz, Filip Bajon, Jerzy Stuhr, Krzysztof Zanussi i Andrzej Fidyk. To dla mnie nie tylko profesorowie, ale autorytety. Z życiowych autorytetów: Jan Paweł II, Leszek Kołakowski, ks. Józef Tischner.

F.G. - Złożyłeś ze znajomymi Fundację, która zajmuje się wydawaniem książek, płyt, komiksów, organizacją koncertów, wszelką promocją kultury. Powiedz coś więcej na ten temat.
P.J-R. - Tak to prawda, Fundacja Rozwoju Kultury PRZESTRZEŃ WYOBRAŹNI (przestrzenwyobrazni.pl) założyłem razem z moim przyjacielem z poprzednich studiów Łukaszem Ludkowskim (z którym piszemy scenariusze) oraz potrafiącym wszystko załatwić, niezwykle obrotnym i pracowitym, istnym McGyverem w organizacji Michałem Zającem, który został Prezesem. W zasadzie Fundacja to on, w porównaniu z tym co robi Michał i jak pracuje 24 na dobę dla Fundacji, jesteśmy w niej jedynie niewielkimi trybikami. Wydaliśmy „Antologię komiksu NEMEZIS” o bogini Nemezis i jej wysłannikach, antologię twórczości przerażającej DANSE MACABRE, obie złożone z prac młodych nieznanych twórców, aby wspierać i odkrywać nowe talenty, zorganizowaliśmy dwa koncerty L. U. C, grę miejską WALK IN ŁÓDŹ, a w planach mamy bardzo duży festiwal muzyczno-filmowy kina skandynawskiego i muzyki skandynawskiej NORDLAND FESTIVAL, w którym jednym z elementów będzie konkurs na film według zasad Dogmy (Dogma Film Competition) – które to filmy przestały powstawać, chcemy to reaktywować. Zachęcam już w tym miejscu twórców do realizacji filmów według zasad Dogmy, będą naprawdę fajne nagrody, choć na razie walczymy wciąż o pieniądze, a jak pewnie wiecie o to niełatwo.

F.G. - Czy artysta nie zrzeszony w żadnym stowarzyszeniu, fundacji, bez wsparcia szkoły filmowej, ma dziś Twoim zdaniem szansę zaistnienia w kinie niezależnym?
P.J-R. - Był taki krytyk nie pamiętam nazwiska, który zapowiedział czasy w których każdy będzie artystą. Zasłynął z hasła „Każdy artystą”. Myślę, że te czasy nadeszły. Dzięki dostępowi do techniki, Internetu każdy w tej chwili może robić filmy i je dystrybuować. Każdy może mieć swoje 5 minut. Jednak wydaje mi się, że bez szkoły filmowej nie będzie tego traktował jak zawód, tylko jak hobby i prędzej czy później przestanie mieć na to „zajawkę”. Robienie filmów to tak naprawdę 99 % pracy i 1 % talentu. Z tym pierwszym w większości bywa gorzej i nawet jeśli jest talent często powstają słabe filmy, bo traktuje się to jako zabawę, a nie pracę.

F.G. - Twoje pierwsze konfrontacje z profesjonalistami. Czego spodziewałeś się po szkole filmowej? Jakie były Twoje pierwsze wrażenia? Czy szkoła dała Ci to czego oczekiwałeś? Jak wygląda Twoja współpraca z wykładowcami? Ta po lawinie nagród, i ta wcześniej?
P.J-R. - Poszedłem do szkoły filmowej, bo zauważyłem, że tracę chęć na robienie filmów. Od dziecka chciałem je robić a na kulturoznawstwie w Łodzi teoria zaczęła niszczyć praktykę. Żyłem w jakimś marazmie. Musiałem się z niego wyrwać, dlatego też zdałem do katowickiej szkoły a nie łódzkiej, żeby opuścić rodzinne miasto, poznać coś nowego. I rzeczywiście szkoła filmowa mnie z niego wyrwała, coś zaczęło się dziać.. Ponadto na pierwszym roku każdy z nas dostał zimny prysznic od prof. Wosiewicza. Myślę, że każdy filmowiec, który uważa się za niewiadomo jak zdolnego artystę, wielkiego twórcę, który za parę lat zdobędzie Oskara i „im wszystkim pokarze!” powinien mieć zajęcia z Wosiewiczem. Ten człowiek obcina wszystkim skrzydła i uświadamia, jak bardzo są słabi i beznadziejni, jak gówniane rzeczy robią żyjąc w matrixie, że wspaniałe. Za to go cenię, za zniszczenie w nas rozbuchanego Ego, za motywowanie do rozwoju, że to że jesteśmy w szkole filmowej nie oznacza, że już zdobyliśmy świat (i Oskara), że przed nami długa droga rozwoju i pracy nad sobą. Jak widać dobrze na tym wyszliśmy, mój rok na którym byłem ludzie nazywają „mocny rok”, bo na roku byli ze mną: Kuba Czekaj, Tomasz Jurkiewicz, Paweł Wysoczański, Krzysztof Borówka, Jan P. Matuszyński, Ania Maszczyńska. Pamiętam jak w akademiku wszyscy się jednoczyliśmy by konsultować swoje scenariusze, omawiać zadania Wosiewicza i wspierać psychicznie. Myślę, że to lęk przed nim i setki odrzuconych przez niego ćwiczeń, najbardziej nas „ukształtowało”, przynajmniej mnie.  

F.G. - Paweł Jóźwiak-Rodan kojarzony jest w tej chwili z jednym tytułem filmu. Czy trochę Cię to nie boli?
P.J-R. - Pewnie trochę boli, bo ten film robiłem głównie dla siebie... Pamiętam jak prof. Fidyk, gdy miałem problemy psychiczne podczas realizacji tego filmu zmartwił się i powiedział mi, żebym odłożył ten film, zrobił inne i dopiero jak już będę „znany” zrealizował „film życia”. I spróbowałem go posłuchać, ale okazało, że nie mogę zrobić innych filmów... że mam jakąś blokadę twórczą, przez to że tamten materiał jest rozgrzebany, niby zmontowany do połowy, niby niezmontowany... Stwierdziłem, że dopóki nie zmierzę się z tym tematem, nie zamknę otwartych drzwi nie będę w stanie ruszyć z miejsca i zrobić coś innego. Coś jest w powiedzeniu, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. Zaczęty film blokował mnie w stworzeniu czegoś nowego. Dopiero kiedy skończyłem ten film, zacząłem mieć setki innych pomysłów, które teraz realizuje. I może dzięki temu, że poprzeczkę sobie podniosłem wysoko  nie będę mógł sobie pozwolić na słabe filmy. Chciałbym, żeby tamten film był filmem o moim życiu, a nie filmem życia.

F.G. - Czy potrafisz jednym tchem wymienić wszystkie nagrody jakie otrzymałeś za film „Mama, Tata...”? Która jest dla Ciebie najważniejsza i dlaczego?
P.J-R. - Nie potrafię... Nie jestem człowiekiem, który lubi karmić swoje ego, dopiero niedawno zrobiłem sobie półkę z nagrodami, a część statuetek dałem rodzicom...  Czasem patrzę na tę półkę i mówię sobie: to dopiero początek drogi, nie napawaj się tym, zrobiłeś jeden dobry film, zrób kolejny jeszcze lepszy, wtedy ta półka będzie coś znaczyć. Na razie ta półka mnie motywuje, nie czuję spełnienia. Najważniejsza nagroda to chyba Druga Nagroda Jury w Madrycie na festiwalu DOCUMENTA MADRID 09, nie tylko ze względu na to, że uświadomiła mi że film jest uniwersalny a nie tylko „polski”, ale też ze względu na fakt, że to był piękny okres w moim życiu, okres przemian, gdzie coś się wreszcie zaczęło układać w życiu i w mojej głowie... Wcześniej dwie nagrody na Prowincjonaliach, Zoom. Zbliżenia, potem Grand Prix na Filmowej Górze, OFF/ON w Warszawie i dużo innych... Wszystkie są ważne, ale nie tylko dlatego, że się z nich cieszę, ale dlatego, że motywują mnie do robienia kolejnych filmów.

F.G. - Co w Twoim życiu prywatnym i tym stricte filmowym zmieniło się od tego filmu?
P.J-R. - Chyba wydoroślałem. Wcześniej byłem dużym dzieckiem, rozdartym pomiędzy rodziców, których słuchałem, film sprawił, że nabrałem dystansu do nich, że przestałem ich traktować jako tych co zawsze mają rację. No i nawróciłem się. Wcześniej byłem ateistą, dzięki filmowi zrozumiałem, że mój tata może nie mieć racji, że strasznie głupio jest stwierdzić z pełnym przekonaniem, że Boga nie ma. Od tego momentu widzę sens w religii, zresztą we wszystkich religiach, zauważ, że wszystkie mówią o tym samym, nawet buddyzm, który nie zakłada idei Boga, mówi o miłości. To jest klucz jakim powinniśmy się kierować w życiu. Tak myślę.

F.G. - Z pewnością pewnej odwagi wymagało zrobienie filmu ”Mama...”, ale jak sam kiedyś powiedziałeś to była również Twoja autoterapia. Czy uważasz się za człowieka odważnego?
P.J-R. - Raczej nie, zaczynając ten projekt działałem trochę nieświadomie, nie spodziewałem się autoterapii, podszedłem do niego z beztroską. Odwagą było dokończenie tego co się zaczęło, kiedy beztroska zniknęła, a pojawiła się autoterapia i problemy ze sobą (depresja), ale przyznam szczerze, że w pierwszym odruchu była ucieczka (nie tylko chciałem porzucić robienie tego filmu, ale nawet zrezygnować z reżyserii...), więc ciężko mówić o odwadze. Raczej chce być odważny, ale nie zawsze mi wychodzi. Jak wszystkim chyba.

F.G. - Ile miałeś lat, kiedy Twoi rodzice się rozeszli?
P.J-R. - Siedem.

F.G. - Czy Twoi rodzice nie mieli oporu żeby wystąpić, w końcu ten film ogląda mnóstwo ludzi?
P.J-R. - Mają dużo ekshibicjonizmu w sobie, bo mama występowała i występuje przed dużą publicznością, tata też, ale mimo to mieli. Myślę, że zgodzili się, bo zrobili to dla mnie, chcieli bym się rozliczył z tą przeszłością.

F.G. - Czy nie wspominasz swojego dzieciństwa jako jeden wielki koszmar i wieczne rozdarcie pomiędzy mamą i tatą, którzy reprezentują dwa różne poglądy na życie i rzeczywistość?
P.J-R. - Szczerze mówiąc nie, bo byłem bardzo rozpieszczonym dzieckiem, zarówno przez mamę jak i tatę. Nigdy nie miałem dylematu kogo kocham bardziej, myślę, że widać w filmie, że kocham tak samo oboje, a oni mnie. Rozdarcie pojawiło się później w kwestii światopoglądu i tego jak żyć, kto ma rację mówiąc mi jak postępować w życiu. To był rzeczywiście koszmar. Na szczęście film pozwolił mi się z niego obudzić, mam nadzieję, że już mi się nie będzie śnił.

F.G. - Czy na potrzeby tego filmu nie byłeś zmuszony trochę przeinaczyć, wyminąć się z prawdą, wyciąć fragment z innego kontekstu, aby ten film był spójny i miał bardziej przejrzystą historię?
P.J-R. - Nie. Zależało mi na jak najbardziej obiektywnym spojrzeniu, na prawdzie. Dlatego miałem takie trudności przy realizacji, dlatego mówię o tym w filmie przed lustrem, chcę by widz wiedział, że niełatwo jest mierzyć się z prawdą, niełatwo zyskać dystans do własnego życia... Robienie tego filmu i trudności to też część prawdy o moim życiu, tego nie mogłem pominąć, ale niektóre wątki pominąłem, bo zdawały mi się zbędnę, albo zbyt osobiste dla któregoś z rodziców... poznałem dużo tajemnic, których nie chciałem odkrywać w filmie, których nie wiem czy chciałbym odkryć w życiu, a które wyniknęły podczas realizacji, ale pokazanie ich to było by już wylanie wiadra pomyj na widza, a nie o to chodziło. Nie jest to minięcie się z prawdą tylko pewien obowiązek moralny.

F.G. - Jaka była reakcja Twoich rodziców, kiedy obejrzeli ten film i czy w końcu udało ci się ich namówić, by obejrzeli go razem?
P.J-R. - Wzruszyli się. Mama dosłownie się popłakała, ojciec ukrywa to ale wciąż mówi, że to piękne zakończenie w którym zapraszam go, a on odmawia... Myślę, że po obejrzeniu oboje zrozumieli że tak naprawdę nie chcieli tego rozstania, oczywiście wprost się do tego nie przyznali, ale tak czuję. Że obydwoje zrozumieli swoje błędy. Choć na zewnątrz oczywiście tego nie okazali. Nie obejrzeli razem, ale wierzę, że kiedyś obejrzą.

F.G. - Czy po tym wszystkim nie masz schizofrenii? Albo stałej depresji?
P.J-R. - Nie mam. Ale podczas realizacji filmu miałem ostrą depresję, ale wyleczyłem się z niej, mam nadzieję, że nie powróci.

F.G. - Jak wygląda po tych wszystkich latach (zwłaszcza po skończeniu filmu) Twój stosunek do religii? Wierzysz? Praktykujesz? Czy może poszedłeś w stronę ateizmu?
P.J-R. - Wierzę, od niedawna staram się praktykować, ale to nie przez film, po prostu mnie tknęło, wiara jest łaską, którą dostałem, a którą przez lata negowałem, bo przed filmem byłem agnostykiem, wręcz ateistą. Ktoś kto odrzucił wiarę, a nie spróbuje do niej powrócić, nawet dla „eksperymentu” nigdy nie dostanie tej łaski. Trzeba chcieć. I warto. Przez lata mi ojciec wmawiał, że to bzdura, przekonałem się na własnej skórze, że tak nie jest – można rzec, że dostałem prawie empiryczny dowód na istnienie Boga, ale nie chce o tym mówić, każdy jeśli zechce będzie mógł tego doświadczyć, choć wiąże się to z samoograniczaniem siebie, a tego nikt nie lubi, dlatego tak dużo osób nie dostaje łaski, bo wybiera łatwiejszą drogę.

F.G. - Jaką tematykę chcesz poruszać w swoich przyszłych filmach?
P.J-R. - Na pewno ze swojego życia. O miłości, nienawiści, zdradzie, kłamstwie, o tym co mnie dotknęło. Ale przede wszystkim chce robić filmy, które będą starały się zmieniać ludzi na lepsze. Wcześniej chciałem robić kino dla rozrywki, teraz by coś zmienić. Właśnie skończyłem nowy 30-minutowy film pt. OSIEM9 (osiem9.pl)  o pokoleniu urodzonych w 1989 i po 1989 roku. Mam nadzieję, że ten film jakoś wpłynie na młodych ludzi, że wyrwie ich z koszmaru w jakim tkwią.

F.G. - Jak wygląda obecnie Twoja praca na filmem autobiograficznym, który zapowiadałeś?
P.J-R. - Powoli, ale dobrze. Ten film wymaga pewnego zaskoczenia podczas realizacji jednej ze scen, więc wolę nie mówić o tym projekcie publicznie, póki jest w fazie powstawania.

F.G. - Kiedyś powiedziałeś o dzisiejszej młodzieży, że żyją w czasach samotności i egocentryzmu? Skąd taki pesymistyczny odbiór? Czy widzisz jakieś remedium dla młodych ludzi?
P.J-R. - Ale to nie tylko młodzi ludzie, wszyscy żyjemy w takich czasach. Pamiętam jak babcia mi opowiadała jak przed wojną ludzie byli sobie życzliwi i pomagali sobie, myśleli o innych. Mam wrażenie, że konsumpcjonizm sprawia, że karmimy swoje ego, że mieć znaczy być, im więcej masz tym jesteś lepszy, że to czasy jakiejś chorej rywalizacji, lansu, indywidualności na siłę i dla siebie, po trupach do celu, byleby tylko zyskać coś dla siebie, nic dla innych. Byleby być lepszym od innych. A przecież wszyscy jesteśmy ludźmi, jednością, a tak naprawdę każdy dba o siebie samego. Nie otwierając się na innych, tylko na siebie zostaje sam ze sobą. Stąd samotność, która została też wytworzona przez nowe medium jakim jest internet – zobacz - zamykamy się w czterech ścianach i komputer zastępuje drugiego człowieka, mamy pośredni kontakt, de facto przebywając sami ze sobą, a nie z drugim człowiekiem. Ludzie nawet przestali się uśmiechać do siebie. Panuje jakaś taka nienawiść do innych osób, zero życzliwości. Ostatnio słucham dużo reggae – wydaje mi się, że rzeczywiście świat wokół to Babilon, który mami ludzi iluzją chwilowych przyjemności i fałszu. Myślę, że zadaniem każdego twórcy jest burzyć tę iluzję i pokazywać prawdę.

F.G. - Film to nie jest jedyna dziedzina Twoich fascynacji. Równie chętnie posługujesz się słowem. Jesteś autor książki pt. „Polski horror, czyli o filmie grozy słów kilka”, publikowałeś m.in. w „Nowej Fantastyce”. Cos więcej o Twoich literackich doświadczeniach.
P.J-R. - Tak to czasy kiedy tworzyłem dla rozrywki, uciekałem od prawdy w fantastykę, czy horror, może kiedyś do tych gatunków wrócę, bo świetnie nadają się do ujęcia pewnych rzeczy w cudzysłów alegorii, ale w tej chwili mnie to raczej nie kręci, w tej chwili łaknę prawdziwego życia i prawdy. Lubię pisać prozę, to naprawdę sprawia mi frajdę. Jest większa swoboda niż przy pisaniu scenariusza, który musi być skonstruowany niemal jak mechanizm zegarka, są pewne ramy poza które nie da się wyjść: – punkty zwrotne, punkty kulminacyjne, których nie przeskoczysz, a w prozie niesie cię historia i możesz bawić się słowem. Tego scenariusz nie daje. Żałuję, że rzadko mogę sobie teraz pozwolić na pisanie prozy, ale czasem to robię.  

F.G. - Czy uważasz, że rękę do pisania odziedziczyłeś po ojcu?
P.J-R. - Często jako dziecko siadałem do maszyny do pisania ojca i coś tam wystukiwałem, więc na pewno chęć pisania mam po ojcu, ale nie wiem, czy mam rękę do tego, wiem, że lubię to robić.

F.G. - A przeczytałeś w końcu którąś z książek Twojego ojca? Jeśli tak spróbuj je zrecenzować.
P.J-R. - Nie chciałem się wzorować, chciałem być sobą, więc nie czytałem jego książek. Próbowałem, ale szczerze mówiąc nie wciągały mnie... Kiedyś jak byłem dzieckiem chciałem czytać to co piszę ojciec, ale nie mogłem, bo to nie było dla dzieci – spytałem, czemu pisze tylko dla dorosłych i zapytałem, czemu nie chce napisać bajki? I zaczął pisać bajkę przy mnie, ja mu podawałem pomysły, które czerpałem z innych bajek (nie znałem tego słowa wtedy, ale to chyba teraz się nazywa „intertekstualność [śmiech]) i z wyobraźni dziecięcej... tak powstała jedyna książka nie dla dorosłych napisana przez mojego tatę pt. „Czemp atakuje hurra!”. Tę książkę przeczytałem i jest świetna. W tej chwili ojciec znów szykuję dobrą książkę, ale nie bajkę... Pisze swoją „Autobiografię” i podsyła mi niektóre rozdziały. Jestem zaskoczony szczerością z jaką piszę o swoim życiu. Tę książkę z pewnością przeczytam.

F.G. - Czy nie boisz się że teraz bardzo trudno będzie ci dogonić samego siebie? Jako autor 'Mama, Tata...” podniosłeś sobie niezwykle wysoką poprzeczkę. A widzowie są wymagający, czasem wręcz bezwzględni w swoich ocenach. Nie boisz się tego, że sam wpisałeś się w formę, której możesz już nie być w stanie wypełnić?
P.J-R. - Nie boję się, bo ten film to nie jest wszystko co miałem do powiedzenia. Poprzeczka jest wysoko, więc to mnie motywuje. A czy ją przeskoczę czas pokaże. Zobaczymy.

F.G. - Obecnie polskie kino niezależne, to jakby dwa nurty, nie rzadko zresztą ze sobą współpracujące; studenci szkół filmowych i pasjonaci, którzy sami dochodzą do wiedzy tworzenia filmu. Byłeś w ubiegłym roku na wielu festiwalch i miałeś okazję dobrze się przyjrzeć na czym stoi dziś polski off. Jakie widzisz wartości i wady tego nurtu?
P.J-R. - Lubię off ze względu na miłość do kina, jaką przejawiają twórcy i to widać w filmach. Cenię ich za pasję w tworzeniu, że widać, że robienie filmów sprawia im dużo frajdy. Dzięki temu te filmy są świeże nie przejmują się jakimiś zasadami, punktami zwrotnymi, twórcy offowi mają więcej swobody, bo nie przejmują się opinią wykładowców i przede wszystkim skupiają się na widzach, bo sami są widzami. Mam wrażenie czasem, że studenci szkół filmowych kiszą się we własnym sosie, że robią filmy tylko dla swojego środowiska, że przeciętny widz pewnych rzeczy by nie zauważył, ale student filmówki, czy wykładowca zauważy, więc trzeba zrezygnować np. z powiedzenia czegoś wprost, albo z jakiegoś banalnego rozwiązania, że robią film dla twórców i wykładowców, dla ludzi z branży, a nie dla widzów. W offie zatem jest więcej wolności. Myślę, że Lars von Trier ogłaszając manifest Dogmy chciał przez to połączyć off z profesjonalną produkcją, dodać jej więcej wolności. Wadą offu jest to, że te filmy często są słabe technicznie, lub aktorsko, że traktując kino jako zabawę, liczy się moment tworzenia, a nie efekt końcowy, więc woli się wziąć do głównych ról przyjaciół, niż zawodowych aktorów, że organizuje się zdjęcia jak najmniejszym kosztem pracy, by nie psuć sobie frajdy podczas realizacji, nie myśląc o finalnym dziele, nie przejmując się, że nie ma np. monitora podglądowego, charakteryzacji, czy kostiumów (każdy przychodzi we własnych ciuchach itd.), że robi się te filmy bez budżetu, a film to taka dziedzina sztuki, która nierozerwalnie wiąże się z pieniędzmi, które powodują że film jest lepszy technicznie, warsztatowo itd. Zauważyłem jednak, że w offie zaczyna się to zmieniać, że coraz częściej filmy są robione za pieniądze i to duże, że twórcy offu przestali traktować robienie filmów jako zabawę. Bo w profesjonalnej produkcji zabawa zaczyna się dopiero na montażu, a sam plan filmowy to ciężka, nerwowa, męcząca praca, w offie raczej jest odwrotnie.

F.G. - Zieloną Górę odwiedziłeś przy okazji odbierania nagród na V FFKN Filmowa Góra. Byłeś już tu wcześniej? Twoje wrażenia z pobytu.
P.J-R. - Byłem wtedy po raz pierwszy i niewiele zobaczyłem, ale poznałem fantastycznych ludzi. W Zielonej Górze ludzie są otwarci, szczerzy i serdeczni. To rzadko spotykane.

F.G. - Czy udzielając w ubiegłym roku, prawdopodobnie dziesiątek wywiadów, nie łapałeś się na tym, że wpadasz w sztampowy rytm odpowiedzi?
P.J-R. - Zawsze staram się dodać coś nowego do wywiadu ze swoich przemyśleń.

F.G.- Co myślisz o polskich dziennikarzach filmowych?
P.J-R. - O wszystkich ludziach, którzy kochają kino myślę pozytywnie. Nie rozumiem trochę tego konfliktu między filmowcami a krytykami. Jedni i drudzy są przecież nawzajem sobie potrzebni.

F.G. - Jakiego pytania nie zadali Ci filmożercy a jakie byś chciał usłyszeć?
P.J-R. - Gdybym chciał jakieś pytanie usłyszeć miałbym na nie gotową odpowiedź, a ja wolę zaskoczenie i spontaniczne odpowiedzi. Tak było w tym przypadku – wiele pytań mnie zaskoczyło – i o to chodzi.

F.G. - „I o to chodzi, i o to chodzi...” - jak powiedział pewien taksówkarz z ręką na temblaku. Dziękuję za rozmowę w imieniu filmożerców, widzów Filmowej Góry i wszystkich miłośników kina.
P.J-R.- Dziękuję.

 

Od 2010 roku Filmowa Góra nominuje do Nagrody Polskiego Kina Niezależnego im. Jana Machulskiego


Wspiera nas:


Współorganizatorzy FG:





Wyszukiwarka

Odwiedziny


Wczoraj : 139