FESTIWAL FILMOWY "KinoPozaKinem FILMOWA GÓRA 2011"


"Armadillo - wojna jest w nas". Sfilmowałem budzące się demony

W Festiwalowym cyklu "Na Styku Kultur" prezentowanym w ramach Filmowej Góry zaprezentujemy współczesne Kino Duńskie. W związku z tym postanowiliśmy przybliżyć tę kinomatografię. Na początek proponujemy rozmowę z duńskim reżyserem Janusem Metzem o jego filmie przed polską premierą na Planete Doc Film Festival.

Dlaczego zrobił pan film o wojnie w Afganistanie?

- Bo nikt inny w Danii się nią nie interesował. Wysłaliśmy tam naszych żołnierzy i na tym koniec. Nikt nie pytał, co tam robią, nie zastanawiał się, co wojna robi z nimi. Razem ze scenarzystą Kasperem Torstingiem postanowiliśmy to pokazać ludziom siedzącym w wygodnych fotelach przed telewizorem. Wybraliśmy jednostkę w Afganistanie i postanowiliśmy tam jechać z kamerą.

Ilu was, cywilów, pojechało z żołnierzami do Afganistanu?

- Dwóch - ja i Lars Skree, mój operator. Mieliśmy ręce pełne roboty. Sam dużo filmowałem.

Ile mieliście kamer?

- Kilka. Kiedy jedzie się na wojnę, trzeba być przygotowanym na to, żeby zastąpić zepsutą kamerę nową, bo nie ma jej jak naprawić. Zwykle obaj szliśmy na patrol z żołnierzami, czasem jeden zostawał w bazie lub wsiadał do wozu opancerzonego i też kręcił. Dzięki temu zawsze wiedzieliśmy, co się dzieje. Nie nosiliśmy broni, bo po pierwsze - mieliśmy ręce zajęte kamerami, po drugie - nie umielibyśmy jej obsługiwać, a po trzecie - chcieliśmy nakreślić wyraźną linię: my jesteśmy filmowcami, wy jesteście żołnierzami. Nie jesteśmy wami.

A kamizelki kuloodporne i hełmy?

- Nosiliśmy je jak wszyscy.

Ile czasu spędziliście w bazie?

- Trzy i pół miesiąca.

Jedliście i mieszkaliście z żołnierzami?

- Razem siadaliśmy do stołu, ale mieszkaliśmy oddzielnie. Zależało nam, żeby żołnierze mieli trochę prywatności, własną sferę, w którą nie wchodzimy. Zresztą my też potrzebowaliśmy przerw. Nie można filmować 24 godziny na dobę.

Kto zapłacił za ten wyjazd?

- Agencja filmowa, Duński Instytut Filmowy oraz telewizje duńska, szwedzka, norweska, fińska i holenderska. Armia nie dołożyła ani grosza.

A co z wojskową górą? Nie mieli nic przeciwko temu, żebyście jechali na misję?

- Nie jechaliśmy w ciemno. Najpierw dostaliśmy zgodę dowódców, by w ogóle mieć kontakt z żołnierzami. Potem odbyliśmy masę ćwiczeń, by się przekonać, czy filmowan

Niektórzy żołnierze mieli pretensje, że zmanipulował pan ich wypowiedzi. Czy to prawda?

- Strasznie trudno robi się takie filmy. Kiedy podtykasz komuś pod nos mikrofon, otrzymujesz wyćwiczoną gadkę polityczną. Wrażenie, że rozmawia się z papugą. Jakby słuchało się afgańskich polityków - oficjalne wypowiedzi są takie, że miejscowa ludność bardzo się cieszy z naszej obecności, bo niesiemy im pomoc. Wystarczy jednak się rozejrzeć, by zobaczyć coś zupełnie innego. Dlatego postanowiłem, że nie będę robił wywiadów. Będę obserwował i słuchał tego, co żołnierze mówią między sobą.

Opublikowany przez duńską prasę zarzut jednego z żołnierzy, że dopuścił się pan manipulacji, brzmi wiarygodnie. Wersja żołnierza jest taka: został zapytany, czy talibowie, z którymi walczył, zasłużyli na śmierć. Odpowiedział: "tak". W filmie: "Tak, tak, nie współczuję im ani trochę".

- Rozmawiałem z tym żołnierzem. To prawda, że nie powiedział dokładnie tak, jak jest w filmie. Ale mogłem go przedstawić w dużo gorszym świetle, zaprezentować jak psychopatę. On wypowiedział te dwa zdania, choć możliwe, że między jednym a drugim upłynęło trochę czasu. Oba jednak dotyczyły tej jednej sytuacji - martwych talibów leżących w rowie. Jego sposób myślenia był następujący: zabici byli naszymi wrogami. Gdybyśmy ich nie zabili, być może oni zabiliby nas. Ale w filmie staje się to manifestacją rosnącej brutalności, tego, że ci żołnierze muszą sobie radzić z zimną i cyniczną logiką wojskową, znaleźć sposób, żeby być częścią tych okropieństw i nie oszaleć. Dodam tylko, że cytat pochodzi z wojskowej gazety. Zanim zarzucili mi manipulację, powinni byli się ze mną najpierw skontaktować. Nie zrobili tego.

Podobno dla potrzeb filmu opłacił pan też prostytutkę, z którą żołnierze zabawiają się przed wyjazdem do Afganistanu.

- To nie była prostytutka, lecz striptizerka. Nie można jej zapłacić, żeby się przespała z kimkolwiek. To duża różnica. Poza tym trzeba znać kontekst. Było to w początkach mojej współpracy z żołnierzami. Przyszli w poniedziałek rano do koszar i opowiedzieli o świetnej imprezie. Uznałem, że byłaby to ważna scena w filmie. Pokazywałaby, że nie są to maminsynki, które siedzą w domu i płaczą, bo muszą jechać na wojnę, lecz podekscytowani faceci. To podekscytowanie ma w sobie coś z seksualności. Śmierć i seks równie mocno kręcą żołnierzy. Oczywiście nie chcieli kolejny raz zapłacić striptizerce, bo to droga sprawa.

Więc zapłacił pan za nich?

- Można to nazwać rekonstrukcją wydarzeń. Powinienem zamieścić napis na dole ekranu: rekonstrukcja. Ale ja tak tego nie odczuwałem. Widziałem to jako sposób opowiadania historii, który zgadza się z rzeczywistością i sposobem myślenia żołnierzy. To nawet wyszło od nich.

Ta krytyka też pochodzi z wojskowych źródeł. Jakby chcieli powiedzieć: nie możemy wierzyć w ani jedno słowo Janusa Metza, on tworzy własne historyjki, zapłacił nawet za striptizerkę. Za co jeszcze zapłacił?

Jak pan znalazł swoich bohaterów: Madsa i Daniela? I przekonał ich, żeby kamera towarzyszyła im w każdym momencie służby? Podsłuchiwał pan nawet ich intymne rozmowy telefoniczne.

- Szukałem żołnierzy, którzy jadą do Afganistanu, by walczyć. Interesowali mnie tylko ochotnicy. Kiedy pierwszy raz przyszedłem do koszar, czekało na mnie dziesięciu ludzi. Początkowo nagrywałem wszystkich, ale z czasem stawało się jasne, kto jest prawdziwym bohaterem filmu. Ciekawa była relacja pomiędzy Madsem i Danielem. Mads jest typem naiwnego idealisty, niepewnego swej wartości, nieśmiałego. Musi udowodnić, że jest dobrym żołnierzem. Żeby tego dokonać, musi zostać zaakceptowany przez Daniela, który jest przywódcą stada, samcem alfa, cynicznym i wyrachowanym. Mads i Daniel reprezentują jasną i ciemną stronę ludzkiego charakteru, są jak nasza obecność w Afganistanie, gdzie niesiemy pokój i wojnę jednocześnie. Mads jest pokojem, Daniel wojną. Ich energie ścierają się przez cały film. Pod koniec widać wyraźnie, że wojna bierze górę, a Mads musi coś zmienić w sobie, by móc przetrwać. W pewnym sensie traci wtedy niewinność.

Stosunek Duńczyków do wojny w Afganistanie można podzielić na ten sprzed "Armadillo" i po nim. Pisarz Carsten Jensen powiedział nawet, że już nic nie będzie takie samo. I dodał, że to nie film, to trzęsienie ziemi. Rozwiał pan wyobrażenie rodaków, że duńscy chłopcy rozdają dzieciom cukierki i wprowadzają demokrację? Siedzą w bazie i słuchają muzyki klasycznej? Czasem tylko wyjdą na patrol, by pogadać z miejscową ludnością?

- Nie wiem, czy wstrząsnąłem zbiorową świadomością. Ale wiem na pewno: przed "Armadillo" wielu Duńczyków nie miało o tej wojnie bladego pojęcia. Po filmie stworzyła się przestrzeń do debaty. Dotąd armii i rządowi łatwo było uciszyć jakąkolwiek krytykę argumentem: "Nie byliście tam, nie wiecie, o czym mówicie". Armadillo pokazuje, że sami żołnierze często nie wiedzą, co tam się dzieje, ani co myślą tubylcy. Jesteśmy okupantami. Co nie znaczy, że Afgańczycy chcą rządów talibów, są tylko coraz bardziej zmęczeni obecnością obcych wojsk.

Duńczycy myśleli, że ich żołnierze są lepsi od amerykańskich, że nigdy nie dopuszczają się takich okrucieństw. W filmie jedna udana akcja poprawiła wszystkim humory - od dowódcy po szeregowego. Czy wojna robi z człowieka zwierzę?

- Wojna to brudny interes, który odczłowiecza. Widać to na końcu filmu, w scenie z rowem pełnym ciał. Żołnierze w pewnym sensie stają się zwierzętami. Dają się opanować tej prymitywnej energii, którą wyzwala wojna. W wyjątkowych okolicznościach nawet cywilizowana istota zabija.

W Polsce właśnie dobiega końca proces polskich żołnierzy, którzy w 2007 ostrzelali afgańską wioskę, bo myśleli, że ukrywają się tam talibowie. Zabili kilku cywilów. Grozi im więzienie. W pana filmie duńscy żołnierze wyjmują z rowu z wodą zmasakrowane wcześniej zwłoki pięciu talibów...

- Czy to była śmierć zadana w walce? Czy może żołnierze urządzili jatkę, żeby potem przechwalać się przed kumplami? Sfilmowany żołnierz dobijający rannego to dowód na zbrodnię wojenną. Ale nagrane przechwałki, że likwidował rannych, wcale nie znaczą, że tak właśnie było. Musiałem to wyjaśnić, bo mnie tam osobiście nie było, nie widziałem tego.

Kto więc widział?

- Nagrała to kamera zamontowana na hełmie jednego z żołnierzy. Przekaz jest niejednoznaczny. Tylko żołnierze wiedzą, jak było. Kamerzysta pojawił się na scenie walki dopiero wtedy, gdy wyciągano ciała. Zarejestrował, jak bardzo żołnierze byli podekscytowani tym incydentem. Ale co się właściwie stało? Oskarżając o morderstwo, lepiej mieć mocne dowody. Mój film bardziej niż ustaleniem: doszło do zbrodni czy nie, zajmuje się pokazaniem, jak straszne demony w nas drzemią. Być może ci żołnierze posunęli się za daleko. Ale z drugiej strony nie zgarnęli cywilów, nie ustawili ich pod ścianą. Byli w sytuacji walki, wokół ranni. Jedno wiem na pewno - że uzgadniali między sobą, co mówić, by nie być pociągniętymi do odpowiedzialności. I to jest problem - tuszowanie. Jestem pewien, że to się dzieje w armii na co dzień.

Sprawa by się nie wydała, gdyby jeden z chłopaków nie zadzwonił do matki. Który z nich to zrobił?

- Chciałbym wierzyć, że Mads, ale wiem, że to nie on. On jeden powinien się odezwać, zrobić coś. Tak byłoby słusznie. To on jest tym wątpiącym na swój własny, cichy sposób. Tymczasem on woli się zamknąć. W pewnym sensie staje się Danielem, pragmatycznym i cynicznym.

Od rozpoczęcia wojny zginęło ok. 40 Duńczyków, dwa razy więcej niż Polaków. A w Afganistanie służy ok. 800 Duńczyków, trzy razy mniej niż Polaków.

- Duńczycy operują w jednym z najtrudniejszych regionów. Jednym z głównych powodów jest to, że rządowi duńskiemu bardzo zależy, by zaprezentować się jako dobry sojusznik Stanów i zaangażowany kraj NATO. Od zakończenia II wojny światowej Dania jest postrzegana jako państewko, które kolaborowało z nazistami. Są więc w Danii głosy nawołujące do czynów heroicznych, wzięcia odpowiedzialności na scenie globalnej. Nie będę się wdawał w analizę polskiej tożsamości narodowej, ale jestem pewien, że wasza przeszłość nie jest dla was wstydem, nie macie takiej potrzeby, by udowadniać swoje męstwo.

Według pana ci Duńczycy, którzy lecą walczyć w Afganistanie, odkupują grzechy dziadków z czasów II wojny?

- Mówię tylko, że to może być jeden z powodów. Moi bohaterowie mają dość romantyczne pojęcie o wojnie. Przeraża ich, ale i podnieca.

Baza Armadillo została zlikwidowana z powodu pana filmu? A może było tam zbyt niebezpiecznie?

- Oficjalna wersja jest taka, że ze względu na zmiany w strategii baza straciła znaczenie, a wojska przeniosły się w inny rejon. Armadillo leży dokładnie na tym obszarze, gdzie wiele lat temu bitwę o Afganistan przegrali Rosjanie. Jest to więc trudne miejsce do utrzymania. Teraz Armadillo jest w rękach talibów.

Ilu Duńczyków obejrzało pana film?

- Myślę, że jedna piąta społeczeństwa. To był jeden z najbardziej oczekiwanych filmów w historii duńskiego kina.  

Filmowa Góra za Duży Format    http://wyborcza.pl



 

Od 2010 roku Filmowa Góra nominuje do Nagrody Polskiego Kina Niezależnego im. Jana Machulskiego


Wspiera nas:


Współorganizatorzy FG:





Wyszukiwarka

Odwiedziny


Wczoraj : 188