FESTIWAL FILMOWY "KinoPozaKinem FILMOWA GÓRA 2011"


Komasa/Zglinski: Nabieramy zmarszczek i traktują nas poważniej

Bardzo ciekawe i inspirujące okazało się spotkanie z Gregiem Zglinskim i Janem Komasą w ramach cyklu "Eviva l'arte". Rozmowa, która początkowo miała dotyczyć zmiany warty w polskim kinie, okazała się pochwałą nie buntu i kontestacji, a przeciwnie - odwołaniem do starych wartości: pracy, dobrego przygotowania i rodziny. Jedynie kwestia autorytetów rozumiana jest przez reżyserów nieco inaczej, niż jeszcze kilka lat temu. Ważniejsze stają się indywidualne przeżycia, niż proponowani w mediach lub szkole mentorzy

Rafał Sławoń

Zmiana pokoleniowa?

- Obaj jesteście wepchnięci do wora pod tytułem "młode polskie kino". Czujecie się częścią fali, która zaleje kina? - pytał.

- Formalnej grupy raczej nie tworzymy. Takie połączenia są najczęściej lansowane przez dziennikarzy - przyznał Greg Zglinski, którego "Wymyk" właśnie wszedł do kin. - Bo tak naprawdę reżyseria to zawód, w którym większość pracy odwala się samemu. Trzeba się czasem mocno wycofać, żeby temu podołać. Na pewno kontaktujemy się i spotykamy, radzimy się czasem w sprawie aktorów, wymieniamy się informacjami. Więc jesteśmy luźną grupą. W Polsce to jest fajne, że środowisko jest bardzo serdeczne. Słyszałem, że za granicą jest inaczej, bo reżyserzy traktują siebie nawzajem jako konkurencję.

- Relacje koleżeńskie są spadkiem po Zespołach Filmowych - dodał Jan Komasa, autor filmu "Sala Samobójców". - Ale dziś, jeśli potraktujemy projekty filmowe jako własność intelektualną, to rozumiem, że powinny być chronione. Pamiętam, że chciałem robić pokazy "Sali" dla przyjaciół, ale dystrybutor i producent powiedzieli "nie" i się skończyło. Więc może w takich realiach nie potrzeba, żebyśmy byli razem?

- Ale ja mam ludzi, z którymi współpracuję i lubię do nich wracać - przekonywał Zglinski. - Pamiętam spotkanie ze Sławomirem Idziakiem w Szkole Filmowej w Łodzi. Powiedział, że nie ma czegoś takiego, jak film autorski, bo tak naprawdę za każdym autorem stoi zawsze stała grupa twórców. W tym tkwi siła, bo grupie łatwiej się przebić. Ja też widzę swoją reżyserską rolę nie jako wizjonera narzucającego swój punkt widzenia, ale raczej koordynatora.

Rola producenta

- Myślałem co by było, gdyby w scenariusz wpisać wątek orientacji seksualnej głównego bohatera, uczynić ją niejednoznaczną - mówił Komasa. - Bo seksualność w polskim kinie jest chyba dość rzadko poruszana jako temat, przynajmniej mi jej strasznie brakuje. Uważałem, że do takiego filmu trzeba wprowadzić sprawy, które są bolesne dla bohatera. I przyznam, że nie miałem tu problemu z producentem. Co więcej, im bardzie drążyłem temat, tym bardziej Jurkowi Kapuścińskiemu się to podobało. Brakowało mi nawet wyznaczenia granic - wtedy byłoby się z czym spierać. Więc w sumie miałem ogromne szczęście.

- Ja zrobiłem dwa filmy fabularne. "Całą zimę bez ognia" nakręciłem w Szwajcarii siedem lat temu i teraz  "Wymyk" - rozwijał wątek Greg Zglinski. - W obu przypadkach miałem duży komfort i żadnego nacisku. Producenci rozumieli, jak ważna jest historia. To jest też mój sposób myślenia, że tak naprawdę służę historii, która jest do opowiedzenia. Jeśli taką świadomość ma cała ekipa, to można zrobić bardzo dużo. Świetnie się rozumiałem z moim producentem Łukaszem Dzięciołem, zaprzyjaźniliśmy się. Zazwyczaj przedstawia się producenta i reżysera jako antagonistów, którzy się ze sobą męczą. To nieprawda.

- Jechałem kiedyś pociągiem obok dwojga starszych ludzi i do naszego przedziału dosiadł się pijak. Jak usłyszał, że rozmawiają ze sobą po rosyjsku, zaczął im po chamsku wymyślać - kontynuował. - Powinienem wstać i wyrzucić go z przedziału, ale dałem się zastraszyć i nie zrobiłem nic. Bardzo długo to potem we mnie siedziało. Do momentu, kiedy przeczytałem nowelę Cezarego Harasimowicza "Jerzy", która mnie zainspirowała i opowiedziałam o niej Łukaszowi. Potem chciałem ten projekt ze dwa razy zarzucić. Ale producent dzwonił do mnie co jakiś czas, pytał, jak idzie pisanie. Nie mogłem się wycofać, nie mogłem mu tego zrobić - żartował.

Kino komercyjne

- Nie baliście się konfrontacji z publicznością, o której mówi się, że chce tylko lekkich komedii? - dopytywał Rafał Sławoń.

- Ja, podchodząc do tematu, zastanawiam się zawsze, czy jest w nim jakiś interesujący potencjał oglądalności - przyznał reżyser "Wymyku". - Cały czas myślę o publiczności, na tym polega narracja.

- Dla mnie komercja jest pojęciem, do którego zawsze się jakoś odnoszę - dodał Komasa. - Kiedy byłem dzieckiem, oglądaliśmy z bratem filmy: wszystko jak leci z wypożyczalni kaset. Wspominam lata 90-te jako jedno wielkie oglądanie filmów, bardzo często komercyjnych albo produkcji klasy B. W czasie jednych wakacji obejrzeliśmy "Terminatora" równo sto razy, znaliśmy go na pamięć. Potem wykupiłem sobie karnet do Iluzjonu i chodziłem przez rok. Cały mój background filmowy zbudowany jest na tym, co oglądałem przez te wszystkie lata. Nie chcę zabrzmieć zarozumiale, ale chyba dzięki temu wiem, co się podoba ludziom i staram się to szukać tej drogi, zwykle trudniejszej.

Autorytety

- Mieliście mentorów? - padło pytanie.

- Ja nie mam kogoś takiego - odpowiedział Komasa. - Może tylko tata, który zna wszystko, co zrobiłem od dziecka. Na przykład zaraz po gali Złotych Kaczek dał mi nagrodę, którą za mnie odebrał i mówi: "Niech się zachwycają i dają ci te wszystkie statuetki, ale ja i tak uważam, że twoja etiuda z pierwszego roku była sto razy lepsza, niż "Sala Samobójców". Żaden profesor nigdy nie przebije mojego ojca. Jedyny "zgrzyt" na planie "Sali", gdzie występował, był taki, że nie wiedziałem, jak mówić do taty przy wszystkich tych panach technikach i ludziach, którzy noszą światło. Zacząłem więc dla żartu mówić "Panie Wiesławie".

- Krzysztof Kieślowski opiekował się moim filmem na trzecim roku i było to fantastyczne spotkanie, które bardzo mnie otrzeźwiło i ukierunkowało - dodał Zglinski. - Powiedział mi, że reżyseria to jest zawód i rzemiosło. Mówił, że trzeba się pochylić nad każdym drobiazgiem, każdą klatką filmową, co jest mi bardzo bliskie, bo lubię się dobrze przygotować i mieć kontrolę nad całym filmem. Kimś ważnym był też Wojciech Marczewski. I nie mogę nie wspomnieć o rodzicach. Takie "plecy", ktoś, kto w nas wierzy - to niesamowicie istotne. Pierwszy film fabularny nakręciłem mając 35 lat, więc długo drążyłem i szukałem swojego sposobu opowiadania. I rodzice pomagali. Nie musiałem nigdy pracować w McDonaldzie, co pozwoliło mi skupić się na filmie. Dla mnie to są te trzy filary.

Początek

- Chciałem brać udział w tworzeniu iluzji, ale czułem ogromną tremę przed występami. Dlatego zostałem reżyserem - opowiadał o pierwszych inspiracjach reżyser "Sali Samobójców". - Byłem na planie "Listy Schindlera", gdzie grał mój tata. Tam obserwowałem jak pracuje Steven Spielberg. Wtedy zrozumiałem, że reżyseria to coś, co chcę robić.

- Filmem inicjującym do zawodu było dla mnie "Imperium kontratakuje". Wcisnęło mnie w fotel. Uwierzyłem w świat zupełnie wymyślony - dodał Greg Zglinski.

- Bardzo wcześnie poszedłem do szkoły filmowej. Założyłem rodzinę i przeskoczyłem od razu do statusu dorosłego - mówił dalej Komasa. - To spowodowało, że zawsze szukałem tematów, które zahaczają jakoś o młodych ludzi. Kiedy mamy -naście lat, nie udajemy, że wiemy, na czym polega życie. Potem nabieramy zmarszczek i ludzie traktują nas poważniej. Ale ja dzięki moim doświadczeniem widziałem, że to dorosłe życie nie różni się tak bardzo od nastoletniego. W filmie o Postaniu Warszawskim, do którego się przygotowuję, też pokazuję czas, kiedy ludzie jechali trochę na tej dynamice młodości i ginęli. Młodość jest bardzo fotogeniczna. To, że właśnie ona postanawia sobie odebrać życie, to zderzenie śmierci z młodością - jest dla mnie podwójnie bolesne.

Festiwale filmowe

- Nie wiem, czy kiedyś tak było, ale teraz jest teraz na świecie kilkaset festiwali. Wszystkie są superważne i stoją za nimi potężni sponsorzy - zaczął temat Jan Komasa. - Nie można uniknąć jeżdżenia na te imprezy, nawet nie powinno się tego robić. Ale dokoła filmów stworzyła się taka infrastruktura i są pieniądze, które często nie mają nic wspólnego z kinem. Można spędzić ze trzy lata tylko jeżdżąc i starając się o stypendia.

- Ja odwiedziłem parę festiwali z moim pierwszym filmem"Cała zima bez ognia" i wiem, że można wpaść w nałóg - śmiał się Greg Zglinski. - Bo jak odmówić, jeśli zapraszają do Hawany albo Buenos Aires? A jeśli jest nagroda, to tym bardziej fajnie, że zostało się docenionym. Korzystałem z tego, ale nagle spostrzegłem się, że minęło półtora roku, a nie mam gotowego projektu i trzeba się wziąć do roboty. Bo praca nad filmem to ogromne skupienie i energia, którą trzeba wykrzesać. Najpierw do pisania - tu potrzebny jest czas. To jeżdżenie rozbija rytm pracy. Więc trzeba znaleźć złoty środek.

Autorką cyklu "Evviva l'arte" jest Natalia Adaszyńska.

Filmowa Góra za http://www.portalfilmowy.pl

 

Od 2010 roku Filmowa Góra nominuje do Nagrody Polskiego Kina Niezależnego im. Jana Machulskiego


Wspiera nas:


Współorganizatorzy FG:





Wyszukiwarka

Odwiedziny


Wczoraj : 188