Niedawno na polskim rynku ukazała się pierwsza z trzech części kolekcji DVD filmów Lecha Majewskiego, którą wydaje Galapagos. Z tej okazji spotkaliśmy się z polskim twórcą, którego najnowszy film "Młyn i krzyż" będzie miał swoją premierę na Sundance Film Festival by porozmawiać o jego filmach, podejściu do współczesnego kina oraz rzeczywistości, w której obecnie przychodzi nam żyć. Przy okazji dowiedzieliśmy się również kilku ciekawostek z jego kariery, które wpłynęły na późniejszy rozwój światowego kina.
Spotykamy się przy okazji premiery pierwszej z trzech części kolekcji DVD Pana filmów wydawanej przez Galapagos. To pierwsze tak szerokie wydanie Pana twórczości w Polsce, gdzie jest Pan twórcą nieco zapomnianym, podczas gdy na świecie jest Pan bardzo popularny i rozpoznawany. Jak Pan się z tym czuje?
Dobrze. Wie Pan, nie jest tak źle - gdy spotykam się z ludźmi w Polsce, okazuje się, że wielu z nich zna moją twórczość. Czy też widzieli coś kiedyś i to z nimi zostało, nawet jeśli jest to znajomość niekompletna, wyrywkowa. Są filmy, które ludzie znają bardzo dobrze: "Angelus", "Wojaczek", "Ogród rozkoszy ziemskich". Są też obrazy prawie nieznane. Tak więc nie narzekam. Z tym że rzeczywiście nie miałem tej przyjemności, żeby moje filmy były wydawane na DVD. Niedawno ukazało się kilka bardziej znanych filmów, ale taki np. "Rycerz" nigdy nie został wydany na DVD. A to mój debiut sprzed 30 lat i jak go oglądam w innych miejscach na świecie, ciągle uważam, że nie stracił nic ze swojej aktualności. Ta forma jakoś się trzyma, jest odporna na ząb czasu. A co do innych, rzeczywiście funkcjonują lepiej na świecie, bez przerwy gdzieś są wyświetlane, zyskują nowych fanów. Dostaję w ich sprawie dużo e-maili. Najlepszym przykładem jest historia związana z instalacją "Krew poety", która była przeznaczona wyłącznie do ekspozycji muzealnej. To z założenia taki labirynt, w którym widz krąży pomiędzy poszczególnymi projekcjami, w dowolny sposób wybierając poszczególne video-arty i budując w ten sposób własną narrację - trochę Cortazarowski model do składania i trochę Borgesowski ogród o rozwidlających się ścieżkach. Przy symultaniczności i różnych długościach projekcji, w poszczególnych salach następowały zupełnie nowe konfiguracje zależności, ciekawe zbieżności elementów i symboli. Pewien matematyk wyjaśnił mi, że wystarczyłyby 3 video-arty różnej długości, puszczane na pętli, a konfiguracje by się nie powtórzyły. A co dopiero przy 33 różnych! Z "Krwi poety" powstały "Szklane usta" - wybrałem video-arty, które pasowały mi do ciągu linearnego, uporządkowując strukturę i składając te "wizualne wiersze" w filmowy tomik poezji. Tytuł inny, bo film nie jest tożsamy z "Krwią poety". Myślałem, że film obejrzy niewielka liczba ludzi. W Polsce miał zresztą jakąś śmieszną widownię.
Był jeszcze festiwal Era Nowe Horyzonty.
Tak, zainstalowano całość w operze, natomiast przez sześć miesięcy "Krew poety" funkcjonowała również na Biennale w Wenecji. Dostałem później informację od organizatorów, że obejrzało ją przeszło milion widzów. Na pamiątkę mam grube tomy z wpisami ludzi z całego świata. Choć większości nie jestem w stanie odczytać, bowiem są napisane w przedziwnych językach, to z tych europejskich bije wielki entuzjazm. Opiekunowie wystawy mówili, że wiele osób wracało, przyglądało się, zastanawiało - aż się nie chce wierzyć, że rzecz dosyć ezoteryczna, przeznaczona dla garstki osób, stała się tak popularna.
"Krew poety" oraz "Szklane usta" stanowią niezłą analogię do Pana twórczości - wiele osób, od zawodowych krytyków po zwyczajnych widzów, próbuje dokonać syntezy tych 30 lat Pańskiej twórczości, co jest oczywiście niemożliwe, bo szukając elementów wspólnych, ograniczają i siebie, i Pana kreacje. A mnie się wydaje, że Pan ciągle poszukuje. Sam Pan zresztą stwierdził w jednym z wywiadów, że chciałby mieć poczucie odkrywania świata z pasją i agresywnością Leonarda da Vinci.
Oczywiście, to marzenie, można wręcz powiedzieć, że istota życia. Podpisuję się pod tym cytatem, aczkolwiek w dzisiejszych czasach niebezpiecznie jest podpisywać się pod wielkimi nazwiskami - żyjemy w epoce zawstydzonej samą sobą. Mówiąc najprościej, to zakrawa w pewien sposób na szalbierstwo i brak skromności. A jednocześnie nie rozumiem takiego podejścia, bo dlaczego mam nie próbować prowadzić dialogu z ludźmi pokroju Bruegla, Dantego czy Leonarda da Vinci? Dlaczego mam się nimi nie inspirować? Kto mi zabroni spotykania się z nimi? Kto postawił ten szlaban? Dlaczego w świecie rządzi jakiś dziwny, mały realizm i szyderstwo, dlaczego pożądane jest rozwalanie formy, śmietnisko i zdeformowanie postaci ludzkich? Ja się pod tym nie podpisuję. Wielokrotnie rozmawiałem o tym z Henrykiem Mikołajem Góreckim (aż mi się dziwnie robi, kiedy pomyślę, że już go nie ma), że nasze czasy zgubiły pojęcie piękna
, że to, co artystów niosło najbardziej poprzez kolejne stulecia, to próba zbliżenia się do tego piękna, przekazywanie go innym. Już od czasów Platona i Sokratesa piękno jest obcowaniem z transcendencją. Jest synonimem prawdy, dzięki niemu przypominamy sobie pewnego rodzaju pobyt w Arkadii, bytność w czymś, co można nazwać Rajem Utraconym. Zadaniem sztuki jest przywracanie ludziom właśnie tej cudowności, a jeżeli sztuka współczesna uparła się, żeby walić odbiorcę siekierą po głowie i tłumaczyć mu, że żyje w ohydnym świecie, nie wartym funta kłaków, to obszar deprawacji i rozpaczy jedynie się powiększa. Obserwuję to bardzo wyraźnie w Polsce. Jestem zbulwersowany tym, co dzieje się w tym kraju. Sam jestem po tej stronie, po której był Górecki - interesuje mnie doznanie stanu łaski i uważam, że jeśli artysta zabiera się za tworzenie czegoś, właśnie ten cel powinien mu przyświecać, aczkolwiek nie jest to takie łatwe.
Skoro Pana twórczość polega na poszukiwaniu piękna, to czy można nazwać Pana - przepraszam za ponowne użycie słynnego nazwiska - pewnego rodzaju Don Kichotem, poszukującym ciągle nie wiatraków, ale jakiejś idei?
W tym sensie, że Don Kichot zaczytał się w starych romansach rycerskich i usiłował tę banalną codzienność, która go otaczała, podnieść do rangi tych romansów. Jeżeli przyjąć, że moimi romansami była twórczość Leonarda da Vinci, Dantego czy Homera i usiłuję znaleźć ich wymiar w banalnej codzienności, to myślę, że tak, można tak mnie określić. Dokładnie to robię, w świecie, który się fascynuje tym, czy jakaś artystka pokazała czy nie pokazała piersi podczas finałowego meczu futbolu amerykańskiego; czy tej było widać majtki, czy tamta jada coś ciekawego. Widzę tę Donkichoterię w tym, że chcę zakląć tę rzeczywistość w jakąś inną formę, choćby Dantejską. Mam zastrzeżenia do swojej twórczości, ale wydaje mi się, że w niektórych pracach udało mi się przynajmniej troszeczkę do tego zbliżyć.
Na przykład w "Ogrodzie rozkoszy ziemskich".
A to już kwestia indywidualnego gustu.
Wróćmy jednak do Pana kolekcji na DVD. Biorąc pod uwagę to, co Pan powiedział o poszukiwaniu piękna i zbulwersowaniu obecną kulturą masową - jak Pan uważa, czy Pana filmy, nawet jeśli reklamowane przez Galapagos, znaną i dobrą markę, mają szansę trafić do współczesnego młodego polskiego widza?
Ja nic nie uważam. To kwestia rynku, ja się na tym nie znam. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że robię rzeczy w zgodzie ze swoim sumieniem. Do kogo trafię i na ile trafię zostawiam w rękach lepszych niż moje. Wspominałem już "Krew poety" - wszyscy mi mówili, że będzie dla kilkuset osób, a obejrzało ją przeszło milion. I ciągle podróżuje gdzieś po świecie, teraz jest na Tajwanie. Cały czas jestem zresztą w ten sposób zaskakiwany. "Ogród rozkoszy ziemskich" chodził w telewizji kablowej w Ameryce Południowej. Na festiwalach w Sao Paulo i Buenos Aires byłem zdumiony, ilu ludzi go obejrzało. Co chwilę staje wobec pewnej tajemnicy, że jako twórca nie wiem gdzie i w jaki sposób moje rzeczy są pokazywane.
Jako twórca oddaje Pan swoje ukończone dzieła publiczności, która jest często skłonna do nadinterpretacji czy wypaczeń. I to w pewnym sensie sedno sztuki. Jak Pan do tego podchodzi?
Niedawno wyszła książka Magdy Lebeckiej o mojej twórczości (seria "Ludzie Polskiego Kina", przyp. red.). Autorka dość głęboko analizuje moje prace i jest to dla mnie ciekawa lektura, aczkolwiek czytam ją trochę tak, jakby to nie było o mnie. Dziwnie się czyta o sobie, a szczególnie w kontekście czegoś tak tajemniczego jak proces twórczy. Z kolei Dagmara Drzazga nakręciła odnoszący sukcesy film dokumentalny, w którym pokazała mnie pracującego przy "Młynie i krzyżu". I też patrzę na tamtego Lecha Majewskiego jak na kogoś, kogo na dobrą sprawę nie znam. Wie Pan, to naprawdę dziwne uczucie patrzeć na samego siebie oczyma innych.
Jak więc Pan podchodzi do procesu twórczego? Wielokrotnie wypowiadał się Pan o nim jako o swojej wielkiej fascynacji, ale czy to jest tak, że robi Pan film, kończy go i zostawia, czy te wszystkie elementy, symbole i znaczenia ciągle, od 30 lat, jakoś w Panu tkwią, ewoluują?
Jak skończę film, nie chcę go oglądać. Zaprząta mnie już coś innego. Jakby pewne obsesje odcinały się ode mnie i zostawały gdzieś z tyłu. A z drugiej strony są to moje dzieci i wszystkie moje filmy są zespolone ze mną, podążają za mną w jakiś sposób, choćbym tego nie chciał. I nadchodzą momenty, kiedy znów się z nimi spotykam - na jakimś ekranie, w jakimś kompletnie egzotycznym miejscu. W zeszłym roku miałem retrospektywę w 6 miastach Nowej Zelandii. Zapowiadałem filmy, zostawałem na chwilę, żeby doświadczyć
recepcji swoich rzeczy po drugiej stronie świata i znowu zatapiałem się w tym, kim byłem kiedyś, robiąc dany
film. To fascynujące.
A jak to jest z "Angelusem"? Jest w nim pokazany konkretny portret Śląska, którego inne portrety filmowe są bardzo często krytykowane za to, że nie oddają prawdy o tym miejscu. Tylko filmy Pana i Kazimierza Kutza stanowią wyjątek.
Dla mnie Śląsk jest miejscem naturalnym. Urodziłem się tam, przeżywałem ten Śląsk babć w zapaskach, furmanek z węglem, górników z czarnymi twarzami w tramwaju (śmiech). Pamiętam sceny, które już kompletnie wyparowały z rzeczywistości. Gdy się jest blisko własnych doznań, trudno popaść w nieautentyczność. Dla mnie - i podejrzewam, że podobnie dla Kutza - Śląsk jest pejzażem wewnętrznym. Tyle że obaj posiadamy różne punkty widzenia. Dla mnie Śląsk jest miejscem w jakimś sensie magicznym. I jestem bliski temu, co mówił Górecki - że językiem Boga jest muzyka i zadziwiająco dobrze brzmi ona na Śląsku, że to nie przypadek, że w Katowicach jest kopalnia talentów muzycznych na cały świat i w każdej wielkiej orkiestrze światowej jest ktoś po katowickiej szkole
muzycznej. Kilar, Gembalski, Knapik i wielu innych. Także Górecki, który był moim sąsiadem i często do niego zachodziłem, żeby porozmawiać. Właściwie nikomu o tym jeszcze nie mówiłem, ale "Młyn i krzyż" będzie ostatnim filmem, do którego dał osobiście swoją muzykę. Był już złożony chorobą, ale widział film Dagmary (Drzazgi, przyp. red.) i powiedział, że trzyma za mnie kciuki, bo robienie takiego filmu wymaga wielkiej odwagi i jest równie wielką odpowiedzialnością. Bardzo często zresztą mi kibicował. I wielokrotnie użyczał swojej muzyki, na przykład w "Wojaczku". Raz też współpracowaliśmy przy nagraniu płyty.
To może przejdźmy przy okazji do "Młyna i krzyża". Ma Pan znanych aktorów, jest to chyba Pana największa produkcja, lecz jak sam Pan powiedział, w tym projekcie tkwi duża odpowiedzialność i duże ryzyko. Czuje Pan jakąś presję?
Nie, nie. Wie Pan, pewna presja wynika ze skromności budżetu. Ale to się da przeżyć. W dzisiejszym kinie stawki za usługi są tak przesadzone, że im to wszystko będzie droższe, tym mniej będzie powstawało filmów. Wielu twórców ucieka zresztą od robienia filmów, angażując się w telewizję i inne rzeczy. A ja nie odczuwam już żadnej presji, poza jedną podstawową - świadomości własnych ograniczeń, własnej głupoty.
"Młyn i krzyż" powstaje w oparciu o Bruegla. Często robi Pan filmy na podstawie dzieł słynnych malarzy albo życiorysów nietuzinkowych artystów typu Wojaczek czy Basquiat. W tym drugim przypadku był Pan mocno zaangażowany w "Basquiat-taniec ze śmiercią"
Dzięki mnie film powstał. Znalazłem Juliana Sznabla, który ten film wyreżyserował i stał się dla niego przepustką do wielkiej kariery. Paru znanych ludzi zaczynało u mnie swoje kariery - Julian Schnabel, Viggo Mortens, montażysta Kant Pan, który był później nominowany do Oscara za "Grę pozorów", Hans Zimmer...
Hans Zimmer?
Oczywiście, w "Więźniu Rio"To był jego debiut (śmiech). Pamiętam moment, kiedy siedzieliśmy w studio u Petera Gabriela, który tarzając się po podłodze, podłączał kable (śmiech). To był Peter Gabriel kumpel, nie żadna gwiazda. Byliśmy w beznadziejnej sytuacji czasowej - mój kompozytor napisał mi peruwiańską muzykę do brazylijskiego filmu, potrafi Pan sobie wyobrazić skalę takiego nieporozumienia, prawda? Musieliśmy znaleźć kogoś, kto szybko i bez pieniędzy uratuje ten film. Mój znajomy, Stanley Myers, który współpracował z Jerzym Skolimowskim, powiedział mi, że ma młodego chłopaka, który desperacko poszukuje możliwości debiutu. I wysłał do mnie Hansa Zimmera, który w przeciągu pięciu dni, siedząc w studiu u Petera Gabriela, prawie nie jedząc i nie pijąc, nagrał mi znakomitą muzykę. Pamiętam, że widać w nim było absolutną pasję i poświęcenie dla muzyki. Ja potem wylądowałem z filmem w Cannes i Barry'emu Levinsonowi tak się ta muzyka spodobała, że poprosił mnie o kontakt do Hansa. Później powstał Rain Men.
Niesamowite! Zakończmy więc tymi ludźmi nietuzinkowymi. Co Pana fascynuje w jednostkach, które są poza marginesem, ale naznaczają w sporej mierze cały świat?
Niech Pan zwróci uwagę, jak wygląda przeciętny bohater filmowy - przeważnie jakiś prymityw ze spluwą. O czym można z takim facetem rozmawiać? O niczym. On może gonić, strzelać, kopać, zabijać, ale godne uwagi jest w nim przede wszystkim poczucie krzywdy, którego doświadcza. Jest delegatem widza, aby walczyć o przywrócenie sprawiedliwości na tym złym świecie. Takich bohaterów mamy w nadmiarze. Kochałem ich jeszcze będąc dzieckiem, kiedy oglądałem westerny, ale potem dorosłem i zacząłem oczekiwać od tego partnera, który wychodzi naprzeciwko mnie w kinie, czegoś więcej. A dostaję przeważnie plastykowego herosa, który fruwa w powietrzu, jest w stanie zrobić salto z osiemnastego piętra, wylądować idealnie w koszu na śmieci i się tylko otrzepać, by potem z miejsca wskoczyć na dach autobusu, przeskoczyć z niego na most i wsiąść do pociągu, by być czarującym dla jakiejś blondynki i następnie wskoczyć do drugiego pociągu i się jeszcze przeciągnąć ze znudzenia (zdanie wypowiedziane jednym tchem, przyp. red.). O, widzi Pan, opowiadam pomysł na bardzo dobry komercyjny film (śmiech). Musimy to spisać i będziemy mieli kasę.
Dokładnie (śmiech)!
I co mnie w takim bohaterze ma zainteresować?! Kto to w ogóle chce oglądać?
Jednak ludzie chcą.
No tak, rzeczywiście zaroiło się od tych ćwierćinteligentów. Z drugiej strony jest pełno ludzi naprawdę wrażliwych, mających duże oczekiwania od kina. Oni usychają, bo nie mogą znaleźć dla siebie duchowej strawy. Widzów komercyjnych tuczy się takimi bzdurami jak gęsi przed zarżnięciem - ta komercyjna kiełbasa wychodzi im już uszami! A ci chudzi, zasuszeni, którzy mają większe oczekiwania, bardzo rzadko dostają coś dla siebie. Rozmawiał: Dariusz Kuźma, 11 grudnia 2010 Filmowa Góra za www.stopklatka.pl
|